Zaczynamy od... żółtej okładki. W rogu wygląda tak, jakby została przez kogoś pobrudzona. Zbieraliście znaczki? Było takie słowo - kancera. Tak, ta okładka wygląda na skancerowaną. Ki bida? Jednak tak ma być.
Zawarta na płycie muzyka kancer nie nosi. Typowy kwintet, w lekko nietypowym składzie (zestawienie klarnetu, puzonu i gitary) gra muzykę, która winna w dniu dzisiejszym być środkiem jazzu. Być bazą do poszukiwań innych muzyków. Przecież takie dźwięki, takie harmonie, tego typu granie wprowadzane jest do tej muzyki już... czterdzieści lat. Nie przyjęło się? Chyba nie o to chodzi. Rozwój jazzu mniej więcej od lat pięćdziesiątych nie poszedł linearnie, a, ja wiem jak to nazwać?, płaszczyznowo. Zaczęły współistnieć różne dźwięki. Różne koncepcje, które powodowały jeszcze różniejsze. Pomimo stosowania terminu mainstream, trudno chyba dziś określić co jest środkowym nurtem. Może po prostu takiego nie ma?
Płaszczyzna, na której znajduje się szwajcarski perkusista czerpie z doświadczeń. Doświadczeń muzyki Colemana, Taylora, Braxtona... Nic nowego, ale... jakaż ta muzyka może być piękna. Trzeba sobie tylko pozwolić skupić się na jej wybrzmieniach, na solach, na interakcjach zachodzących pomiędzy muzykami. Gdzieniegdzie można się uśmiechnąć, gdy gitara zaczyna pobrzmiewać w pinkfloydowo-omegowskim klimacie (jak na początku płyty znajduje się motyw jak żywcem wzięty z "Dziewczyny o perłowych włosach"). W innym miejscu puzonista podgrywając harmonie dla sola klarnecisty brzmi równie fascynująco co sekcja blach w big bandzie. Generalnie właśnie pełne, niemal bigbandowe, brzmienie rzuca się w uszy. Potem przychodzi refleksja nad różnymi niuansami. Nad zmiennością tej muzyki, bowiem niespełna siedemdziesięciominutowa płyta to całe bogactwo brzmień i pomysłów. Gorąco zachęcam do wysłuchania, a ja idę poznawać ZOOM, czyli trio stanowiące podstawę tego zespołu.
Lucas Niggli - Big Ball, Intakt, 083, 2003; recenzja ukazała się pierwotnie w Diapazon.pl dnia 26.06.2004 r.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz